poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Wiem, że nie jest to opowiadanie o miłości, ale coś mnie ruszyło gdzieś tam w środku i tak jakoś, po prostu musiałam to napisać...


     Kolejny zwyczajny dzień. Puste spojrzenia, ludzie zajęci swoimi sprawami, mechanicznie odpowiadają na zadawane im co dzień te same pytania. Idą, każdy w swoją stronę, nie zastanawiając się ani chwili. Życie umyka im między palcami, czego nie  dostrzegają w codziennej melancholii. Mijają dni, tygodnie, lata, a ich życie wygląda cały czas tak samo. Te same czynności każdego dnia. Nawet nie starają się nic zmienić. To im się podoba. Nie muszą myśleć, rozważać ani planować. Ich życie jest spokojne, stabilne i tym samym - nudne.
     Codziennie przyglądam się tym wszystkim szarym twarzom, rzucającym mi jedynie przelotne spojrzenia. Widzą we mnie tylko kolejną zwykłą dziewczynę ze zwykłym życiem. Nikt nawet nie stara się zrozumieć. Nikt nie  zapyta, co u mnie. Mijają mnie z obojętną miną. Nieliczni przystaną na parę sekund żeby przypatrzeć się dłużej moim bliznom albo siniakom, ale zaraz odwracają wzrok. Żadnych pytań. Idą dalej, do swojego życia, do swoich spraw, zostawiając mnie samą.
     Widzę moją byłą przyjaciółkę. Rzuca mi przelotne cześć, ale nie patrzy mi w oczy. Spojrzeniem zaszczyca jedynie mojego świeżego siniaka na ręce, ale zaraz odwraca wzrok i wbija go w jakiś punkt za moją głową. Nerwowo poprawiam rękawy bluzy i  zakrywam ślady niedawnej awantury w domu.
     "Boi się Ciebie" szepcze cichy głos w mojej głowie.
     Zamiast jak zwykle uciszyć go, śmieję się w duchu. Zabawne. Cała ta sytuacja jest zabawna. Ludzie są zabawni. Boją się przemocy, a sami jej używają. Oczekują pomocy, ale nie niosą jej innym. Lgną do ludzi, chcąc czuć się bezpiecznie, choć to właśnie ludzie są wcieleniem niebezpieczeństwa. Pragną towarzystwa, choć jest ono najczęstszą przyczyną smutku.
     "Też taka byłaś." - szepcze znowu głos.
     Ma rację.  Ale zmieniłam się. Zaznałam bólu fizycznego, bólu zdrady i bólu samotności. Osoba, która kiedyś była moją przyjaciółką, dziś się mnie boi. Wszyscy odwrócili się ode mnie, kiedy domowa sielanka zmieniła się w koszmar. Teraz patrzą ze strachem i obrzydzeniem na moje blizny i siniaki. Czasem znajdzie się ktoś, kto spojrzy na mnie ze współczuciem, ale i tak nic nie powie.
     Idę korytarzem. Mijam płaczącą w kącie dziewczynę, otoczoną sporą grupką  osób. Niby płacze, ale ja widzę jej prawdziwe intencje. Pokazuje ludziom okaleczone ręce. "Teraz mówcie, jak bardzo mi współczujecie" myśli. Głupia. Sama, na własne życzenie sprawia sobie ból bez potrzeby. Na dodatek chwali się ranami wszystkim dookoła, rozpowiadając jak to ona jest zraniona. Mówi, że wie co to ból psychiczny, dlatego fizyczny nie robi już na niej wrażenia. Kłamie. Nie wie co to ból psychiczny. Znam jej rodzinę, żyje w dostatku,  otoczona znajomymi. Ma chłopaka o którym marzy 3/4 szkoły. Widzę w jej oczach błysk, świadczący że osiągnęła swój cel, kiedy zgromadzeni wokół niej zaczynają ją pocieszać.
     "Pokaż jej co to prawdziwy ból."
     Ignoruję go, choć w duchu przyznaję przed sobą, że chętnie bym to zrobiła. Zaraz jednak opanowuję się i myślę o tym, że nikt nie zasłużył na takie piekło. Chyba że sam był sprawcą podobnych rzeczy. Wiem jednak, że mimo tych wszystkich rzeczy, których sprawcą  jest ta dziewczyna, nie byłaby w stanie zrobić czegoś takiego.
     Wchodzę do łazienki, a potem do jednej z kabin. Wieszam torbę na wieszaku i mimowolnie spoglądam w lustro wiszące nad umywalką. Patrzę na swoje kruczoczarne włosy i szare oczy zabarwione przez soczewki. Tak jak chciał ojciec. W oczy od razu rzuca się gruba warstwa korektora nałożona od zewnętrznego kącika oka po skroń, zachodząc dodatkowo na połowę policzka. Widać ją po prawej, jak i po lewej stronie twarzy. Wiem co się pod nim  kryję, jednak odpycham od siebie te myśli. Patrząc na siebie w lustrze próbuję uśmiechu. Lekko wykrzywiam swoje wąskie wargi ku górze.
     "Jesteś ohydna." - odzywa się głos z kpiną a ja momentalnie odwracam wzrok od swojego odbicia.
     Opieram się plecami o ścianę rozwiązując glany. Ściągam je i staję skarpetkami na zimnej podłodze. Zdejmuje je i wpycham do butów. Potem ściągam czarne obcisłe spodnie i nie patrząc na swoje nogi wyciągam z torby szare rajstopy i krótką,  białą spódniczkę. Czuję lekkie pieczenie po wewnętrznej stronie lewego uda. Szlak. Bez zbytniego analizowania rany wyciągam z torby plaster i chociaż częściowo zaklejam długie rozcięcie. Nie pamiętam już nawet, czym zostało spowodowane. Wciągam ubranie z powrotem i przebieram bluzkę. Zwykłą, białą na grubych ramiączkach i czarną bluzę zastępuję pastelowo-różowym golfem. Na stopy wkładam białe balerinki a tamte ubrania chowam do torby. Dopiero teraz podnoszę wzrok ponownie do  lustra.
     - Masz tato, swoją idealną córeczkę. - mówię do swojego odbicia.
     Włosy zapinam w staranny kok. Przed wyjściem, upewniam się, że wygląda tak jak w chwili mojego wyjścia z domu. Patrzę na zegarek w telefonie. Dzwonek na lekcje był piętnaście minut temu. Korytarze powinny już być puste. Wychodzę z łazienki i idę do wejścia głównego. Woźny zaszczycił mnie tylko krótkim, obojętnym spojrzeniem i zaraz wrócił do swoich spraw. Wychodzę ze szkoły i idę w  stronę domu. Ze zwieszoną głową idę przed siebie.
     "A teraz weź go." namawia głos. "Wiem że tego chcesz."
     Wmawiam sobie, że naprawdę tego chcę i dlatego ulegam. Wyjmuję z torby papierosa i zapalam. Czując niszczący dym w płucach czuję się odrobinę spokojniej. Samotność wyniszcza mnie od środka, podobnie jak ten dym. Widzę, jak ludzie patrzą na mnie z odrazą. Taka grzeczna dziewczynka, w koczku i różowym sweterku pali fajki.
     Śmieję się w duchu. Ludzie kompletnie nie zwracają uwagi na  dziewczynę z siniakami na ciele i przeróżnymi bliznami, ale na pozornie niewinną i małą dziewczynkę z papierosem, gapią się wszyscy.
     Spalam jednego, dwa, trzy. Czwartego kończę przed domem. Nie boję się, że ktoś je ode mnie wyczuje. W domu i tak śmierdzi ćmikami i alkoholem. Zamiast jednak iść do mieszkania na pierwszym piętrze, które niby jest moim domem, schodzę do piwnicy. Odnajduję stare drzwi i otwieram je z wysiłkiem. Śmierdzi tu trutką na szczury i pleśnią. Ja już się  jednak przyzwyczaiłam. Wchodzę do zapomnianego przez wszystkich pomieszczenia i podchodzę do okna. Odsłaniam je, żeby wpuścić do środka odrobinę światła. Podchodzę do starej komody, pochodzącej pewnie jeszcze z czasów wojny, gdzie chowam ubrania, w których chodziłam w szkole. Jest tam jeszcze kilka innych bluzek i spodni. Z westchnieniem zamykam szufladę i opuszczam piwnice, szczelnie zamykając drzwi do mojej kryjówki. Wchodzę na górę, na pierwsze piętro i  zatrzymuję się przed drzwiami do mieszkania.
     "Boisz się. Jesteś słaba. Nic dziwnego, że cię nie chcą." szydzi ze mnie głos.
     Opanowuję się i wchodzę po cichu do mojego domu. Widzę ojca śpiącego na stole z butelką w ręku i dwoma pustymi pod stopami. Wódka. Oczywiście. Widzę, że w jednej pozostało odrobinę alkoholu. Biorę ją, opróżniam i odstawiam na miejsce tak, żeby nie zauważył różnicy. Ocieram dłonią usta i idę do sypialni moich niby-rodziców. Zastaję tam mamę,  oglądającą telewizję. Zaszczyca mnie ledwie krótkim spojrzeniem.
     - Idź do pokoju. - mówi nawet na mnie nie patrząc.
     Kiwam głową. Wchodzę na górę i dopiero przed drzwiami do mojego pokoju ściągam buty. Zamykam drzwi na klucz i zdejmuję przebranie idealnej dziewczynki. Wkładam dresy i rozciągniętą koszulkę z krótkim rękawem. Nie przejmuję się, że ktoś zobaczy rany. I tak nigdy nie wchodzili na piętro. Uważali je za skażone moją osobą. Poza tym, o wszystkich  doskonale wiedzieli.
     Rozpuściłam włosy a gumkę założyłam na nadgarstek. Syknęłam z bólu ale nie zdjęłam jej. Rana na nadgarstku zapiekła, ale nie przejęłam się za bardzo. Siadam po turecku na łóżku i sięgam po torbę. Wyjmuje z niej paczkę fajek i odpalam jedną, jednocześnie wyjmując zeszyt w kratkę. Zaczynam rysować. Zapominam o wszystkim i po prostu rysuję. Spod mojej ręki wychodzą anioły, demony i stwory, których nie sposób nazwać.
     "Przestań. Nie widzisz, że są  okropne? Niczego nie potrafisz. Jesteś nieudacznikiem. Jesteś..." szepcze głos ale odsuwam go od siebie. Jedyną rzeczą, o której nie mógł decydować, było rysowanie. Robiłam to, bo tak kazało mi serce.
     Kiedy kończę, słońce zaczyna zachodzić. Na kartce widzę pięknego mężczyznę z czarnymi skrzydłami jak u kruka. Błękitne oczy wydają się łudząco prawdziwe. Niedopałek wyrzucam przez okno, a zeszyt chowam do szuflady w biurku. Żołądek przypomina mi, że moim ostatnim posiłkiem była  bułka o 7.30. Wychodzę więc z pokoju i wkładam buty. Schodzę na dół do kuchni. Ojciec już nie śpi, nie ma go w domu. Pewnie znów włóczy się ze swoimi "kumplami". Podchodzę do lodówki i wyjmuję z niej mrożone pierogi. Odgrzewam tyle, żeby starczyło dla wszystkich. Swoją porcję zabieram do pokoju, a resztę zostawiam na stole. Wracam do pokoju, zjadam wszystko i odkładam talerz na biurko. Jutro pozmywam. Wyciągam z torby książki i zaczynam odrabiać zadanie domowe.
     "Jaki to w ogóle ma sens?" odzywa się znowu głos. "I tak nikt tego nie doceni. Nie przyda ci się w życiu. Tą wiedzą nie zapewnisz sobie jedzenia."
     Zgadzam się z nim. Rezygnuję z odrabiania pracy domowej i zamiast tego schodzę na dół zrobić sobie kawę. Znów nikogo nie spotykam. Wracam na górę z kubkiem kawy i siadam z powrotem na łóżku.
     Zaczyna padać. Patrzę jak zahipnotyzowana na krople spływające po oknie. Otwieram je i siadam na parapecie, zwieszając nogi  po drugiej stronie. Z uwielbieniem wdycham nocne, deszczowe powietrze. Chłód i ciemność przenika mnie do kości, ale ja przyjmuję to z radością. Podciągam dresy nad kolana, żeby poczuć deszcz na skórze.
     I wtedy je widzę.
     Rany, blizny, siniaki... Prezenty od kochanego tatusia. Ze zdziwieniem stwierdzam jednak, że nie wywołują one u mnie szoku, obrzydzenia czy choćby bólu wspomnień. Ich obecność przyjmuję z chłodnym spokojem i względną akceptacją. Stały się częścią mnie.  Nieodłączną.
     Patrzę na księżyc w pełni. Czuję jego blask na twarzy. On daje mi poczucie bezpieczeństwa. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tak jest, ale w nocy, czuję się znacznie lepiej niż za dnia.
    Zaczynam czuć to charakterystyczne pieczenie oczu. Soczewki podrażniły mi oczy. Znowu. Wchodzę z powrotem do pokoju ale okno zostawiam otwarte. Idę do łazienki, w głowie upewniając się, że nie będę już schodzić na dół. Staję przed lustrem i opieram się o umywalkę. Ostatnie spojrzenie w swoje sztucznie zabarwione szare oczy i odwracam wzrok. Ściągam soczewki i wkładam je do specjalnego pudełeczka. Nadal nie patrząc w lustro odkręcam wodę. Zmywam cały makijaż, łącznie z korektorem po obu stronach twarzy. Patrzę, jak pozostałości idealnej córeczki tatusia spływają do kanałów, a ja jestem znów prawdziwa.
     "Prawdziwa? Co to znaczy prawdziwa? Nigdy taka nie będziesz. Nie potrafisz. Wiecznie kogoś udajesz, bo prawdziwa ty, nadaje się tylko do żałowania. Jesteś niczym.  Niczym i nikim. "
     Zakręcam wodę i w końcu spoglądam w lustro. Może i rany nie robią już na mnie wrażenia, ale TO robi.
     Niby widzę siebie. Te same krótkie, ścięte w trójkąt, czarne włosy. Ten sam mały nos i te same wąskie usta. I wtedy patrzę sobie w oczy. Widzę to, czego mój ojciec tak nienawidzi. Szkarłatne tęczówki, z pojedynczymi jasnymi plamkami. Wyglądają jak zabarwione soczewkami, ale nie. To mój naturalny kolor od jakiegoś roku. Może to i dziwne, ale w  ciągu tygodnia oczy zmieniły kolor z szarego na czerwone. I nic na to nie poradzę. Ale ojciec wini za to mnie.
     Przenoszę wzrok na zewnętrzne kąciki oczu. Widzę ciągnące się od nich aż po skroń czarne, pozawijane tatuaże, zachodzące też częściowo na policzki. Zaraz pod nimi ma swoje stałe miejsce ogromny siniak. A w zasadzie dwa. Jeden po lewej, drugi po prawej. Nie wiem, czy ojciec myśli że bijąc mnie w tatuaże one znikną? Nie wiem. Za nie także obwinia mnie. Mówi, że poszłam w nocy do  salonu tatuażu i je sobie zrobiłam. Ale nie ma racji. One po prostu powoli się pojawiały. W tym samym tygodniu, w którym zmieniły mi się oczy. Każdego dnia wstawałam, patrzyłam w lustro i widziałam, jak czerwień powoli pochłania szarość oczu, a na skroniach rysują się tatuaże. Najpierw były tylko ciemniejszym odcieniem skóry, ale z czasem robiły się szare, aż w końcu całkiem czarne.
      "Ohyda." mówi głos z obrzydzeniem. "Nie dziwne, że ojciec się tobą brzydzi. Jesteś jeszcze  gorsza bez makijażu."
     Odrywam wzrok od lustra i wychodzę z łazienki. Przez otwarte okno do mojego pokoju wchodzi Dili. Powoli podchodzi do mojego łóżka. Wskakuje na nie i nie odrywając ode mnie wzroku stoi tam nieruchomo. Podchodzę do niej i siadam obok, a ona kładzie mi się a nogach na przemian miałcząc i mrucząc. Głaszczę ją po łebku a ona przytula się do mojej ręki.
     Zawsze wieczorem do mnie przychodzi, odkąd jestem taka... Inna.
     Pierwszego dnia, gdy  powiedziałam ojcu o zmianach w moim wyglądzie, i na moim ciele pojawiły się pierwsze siniaki, zamknęłam się w pokoju i płakałam. Przez łzy zauważyłam w oknie czarną, wychudzoną kotkę. Przyszła do mnie i zwinęła się w kłębek na moich nogach. Dili. Jedyna istota, którą kocham.
     "Ale ona nie kocha ciebie. Przychodzi tu tylko po jedzenie."
     Odepchnęłam od siebie te podszepty. Nie dam sobie tego wmówić. Gdyby chodziło tylko o jedzenie, poszłaby zaraz po dostaniu go. Ale ona zostaje całą  noc. Kocha mnie i już.
     Daję kotce pół bułki, pozostałej mi od śniadania. Zjada szybko, a kiedy kończy, ja podnoszę ją i kładę się pod kołdrą, a ją sadzam sobie na sercu. Wtula się w moja szyję a ja drapię ją za uszami. W towarzystwie jej cichych pomruków, zasypiam.

poniedziałek, 28 lipca 2014

#1

    -Nie rozumiesz...-powiedział spokojnym tonem ale nie dałam się na to nabrać. W jego oczach malował się niewyobrażalny ból.- Nie mogę być z kimś, kto nie potrafi określić swoich uczuć. Nie rozumiesz? Nie potrafiłbym tak żyć. Kocham cię jak jeszcze nikogo innego, ale nie mógłbym wytrzymać ze świadomością, że jestem dla ciebie tylko pocieszeniem. Kochałaś go dopóki nie pojawiła się szansa u mnie. Nie powinnaś nic do mnie czuć tylko dlatego, że nie chcesz czuć już nic do niego.
    -Ale...-zaczęłam ale nie mogłam wydusić z siebie nic więcej. Łzy rozmywały mi powoli jego obraz chociaż ze wszystkich sił starałam się je powstrzymać. Jego słowa raniły mnie boleśniej, niż zrobiłby to nóż. Czułam, że rozsypuję się na kawałki.
    -Obiecaj mi, że na pytanie które teraz zadam, odpowiesz tylko i wyłącznie prawdę. Obiecaj mi chociaż tą jedną rzecz.-mówił coraz słabszym głosem. Widać jego też cała ta sytuacja zabijała od środka.
    Skinęłam głową. Wiedziałam, że jeśli wypowiem choć jedno słowo, uwolnię wszystkie nazbierane łzy.
    -Kochasz mnie?-zapytał niemal szeptem. Wydawało się, że wszystkie ptaki w parku ucichły, przypatrując się całej tej scenie.
    -Tak.-wyszeptałam czując, że łza spływa mi po policzku.
    -Tylko mnie?
    Odpowiedziałam mu ciszą. Nie chciałam go okłamać. Obiecałam, że powiem prawdę. Wpatrywałam się tylko w jego niebieskie oczy chcąc zapamiętać każdy szczegół. Czułam kolejne łzy, i widziałam, że jemu także zaszkliły się oczy. Serce przestało mnie boleć. Teraz czułam, jakby ktoś wyrwał mi je, i na jego miejscu znajdowała się teraz zimna pustka.
    -W takim razie żegnaj.-powiedział ze łzami w oczach.
    Myślałam że po prostu odejdzie. Bez słowa. Ale on pochylił się, i pocałował mnie. Ten ostatni raz. W ten pocałunek włożyłam całe serce, cały ból i wszystkie zmartwienia. Poczułam to znajome uczucie bezpieczeństwa, które ogarniało mnie przy każdym jego pocałunku. Ten ostatni raz, wtuliłam się z niego tak, jak dawniej. Jego usta smakowały łzami, ale nie wiedziałam już czyimi. W końcu odsunął się ode mnie. Cały czas przytulając mnie do siebie, wyszeptał mi do ucha słowa, które zapamiętałam na zawsze.
     -Kocham Cię. I zawsze będę. Nie ważne co się stanie. Ale nie mogę znieść myśli, że nie będziesz ze mną w pełni szczęśliwa, kochając tego drugiego. Żegnaj. Ale wiedz, że nigdy Cię nie zapomnę.
    Po tych słowach odszedł, a ja zostałam sama z ogarniającą mnie depresją.